niedziela, 19 lutego 2017

Wyprawa po skarb ;-)

Po długiej przerwie znalazłam w końcu czas na napisanie nowego posta (głównie dlatego, że znalazł się ciekawy temat).

martin: można prosic o jakies tl:dr?
nieatrakcyjna: nieznajomy facet z pewnego portalu zakopal mi kredki w lesie w gorach
nieatrakcyjna: poszlam je odkopac z nieznajomym kolega z kurnika
martin: brawo

Wszystko zaczęło się od tej fotografii:






















Przede wszystkim chodzi tu o tę bluzkę. Postanowiłam pochwalić się nią na pewnym portalu. Zwabiła ona Pana X, który skomentował te zdjęcie w żartobliwy sposób i wywiązała się między nami rozmowa. Wklejam ją poniżej.


































Czekałam więc na te wskazówki, do końca nie wierzyłam w prawdziwość słów Pana X, ale miałam nadzieję, że jednak nie są to jaja. Spodobała mi się wizja takiej wyprawy - wyruszyć w podróż po zakopany skarb! ;-)

Zaraz przed Świętami Bożego Narodzenia - 23.12.2016 roku dostałam prywatną wiadomość od Pana X, w której znajdowały się dokładne wytyczne co do miejsca zakopania "skarbu" (jednak kredki Pan X zakopał na Wieżycy, bo jak napisał "Myślałem pierwotnie, o partiach szczytowych Ślęży, ale tam kręci się zawsze sporo osób i ktoś mógłby zobaczyć , że coś chowam, poza tym miejsce, które wybrałem łatwo znaleźć , jest tuż przy popularnym szlaku, i...heh...O.K. nie chciało mi się gonić wyżej, bo naprawdę jestem zabiegany, a chciałem mieć sprawę z głowy ;)" oraz firma kredek także uległa zmianie - "Wspomniałem o Koh-i-noor, ale ostatecznie wybrałem Derwent"). Podjarałam się wtedy trochę, lecz nadal ciężko mi było uwierzyć. Mimo to postanowiłam wyruszyć na wyprawę, sprawdzić czy to prawda - jeśli okazałoby się, że jednak tych kredek tam nie ma - nic by się nie stało - miałabym fajny spacer po górach.
Oczywiście przychodziły mi do głowy myśli typu: a jeśli zakopał tam bombę przeciwpiechotną? Albo skonstruował jakąś pułapkę? I wiele innych, których nie chce mi się tu wypisywać. W sumie czasem nakręcałam się tak, że nie widziałam innego wyjścia niż zakończenie życia w tym dniu, w którym zdecyduję się tam iść. ;-D No ale... wiedziałam, że nic mnie nie powstrzyma!
Miałam wskazówki, pozostało mi tylko wybrać towarzysza wyprawy. Nie mam zbyt wielu znajomych w realu, zwłaszcza takich, którzy chcieliby iść ze mną w góry (chyba, nie pytałam nawet). Nie miałam kompletnie pomysłu z kim mogłabym się tam wybrać.
Pewnego dnia (już nie pamiętam czy to było jeszcze w 2016, czy już w 2017 roku - nieważne) mój znajomy (w sumie nie za bardzo znajomy, ledwo go kojarzyłam), zwany Żabą, pisał coś o górach, o tym, że robi kurs na przewodnika po Sudetach. Wtedy przypomniało mi się o moich kredkach, o Ślęży, o tej wspaniałej wyprawie! Zaproponowałam mu (tak z dupy) czy nie chciałby ze mną tam pojechać. Po namowach w końcu się zgodził. ;-) Taka #logikaisi - bałam się sama jechać, więc postanowiłam zabrać ze sobą nieznajomego z neta.
Nadeszła sesja zimowa, pełno egzaminów, w dodatku srogie mrozy - nie było mowy o wyprawie. Czas leciał. Egzaminy udało się pozdawać (na same 4 i 5, elo!), przyszła pora na ferie. Napisał do mnie Żaba, podał mi 3 terminy, kiedy warunki pogodowe miały być sprzyjające naszej wyprawie. Po namyśle wybrałam jeden z nich, umówiliśmy się na 16.02.2017 roku. Został jeszcze tydzień do tego dnia. Nie byłam pewna czy to dobry pomysł - miałam kilka powodów, o których nie będę tutaj wspominać. ;-) Do ostatniego dnia, nie było wiadomo czy wyprawa się odbędzie. Ale nadeszła środa - 15.02.2017 - wtedy już nie było odwrotu, zgodziłam się, Żaba też. Umówiliśmy się na spotkanie na dworcu PKS we Wrocławiu, o godzinie 8:30, przy 4 stanowisku (4, ponieważ to szczęśliwa cyfra Żaby, wolałabym 8, bo to moja szczęśliwa, ale to stanowisko było trochę dalej, więc przystałam na propozycję Żaby).
Nastał dzień wyprawy. Obudziłam się wcześnie rano, niewyspana, ponieważ późno poszłam spać. Zrobiłam kanapki na drogę...





















spakowałam wszystkie potrzebne rzeczy, ubrałam się ciepło i wygodnie i wyruszyłam po moje kredki!
Na umówione miejsce przyszłam 5 min wcześniej, Żaba już na mnie czekał. Przywitaliśmy się i poszliśmy kupić bilety do Sobótki (miejscowości, w której miała się rozpocząć nasza piesza wycieczka na szczyt).



































Poczekaliśmy trochę na autobus rozmawiając o ważnych sprawach. Gdy nadjechał, wsiedliśmy do środka, zajęliśmy miejsca z przodu (po prawej od kierowcy) - lubię patrzeć na drogę, gdy gdzieś jadę, a Żaba nie miał nic do gadania. ;-) Jechaliśmy niecałą godzinę, która szybko minęła (przynajmniej mi). Wysiedliśmy.



























Przeszliśmy przez ulicę i ruszyliśmy w stronę Ślęży.



























Pogoda była piękna - taka jak w prognozie - słonecznie, dość ciepło (był taki moment, w którym rozebrałam się do samej bluzki), czapka i rękawiczki przez większość czasu były mi zbędne. Na początku podążaliśmy asfaltową drogą, później weszliśmy do lasu i ruszyliśmy żółtym szlakiem.



























i zbliżenie dla ślepaków:



























Cykałam zdjęcie za zdjęciem, nie mogłam się napatrzeć na te piękne widoki.



























i panorama Sobótki:



























Po drodze naszym oczom ukazał się park linowy - będę musiała kiedyś z niego skorzystać! ;-) Słabo widać na zdjęciach:



























Doszliśmy do Domu Turysty "POD WIEŻYCĄ"



























na siku i po pieczątki (Żabka miał taką fajną książeczkę, której ja nie miałam, więc musiałam poprosić o karteczkę)



























Po opróżnieniu pęcherzy, uwieczniliśmy cienie podróżników na fotografii:



































i ruszyliśmy w dalszą drogę...



























Po psich śladach...



































Pnąc się w górę... (zdjęcie niestety nie oddaje rzeczywistego nachylenia stoku)



































Po oblodzonym szlaku...



































dotarliśmy do Wieży Bismarcka



































Na tym zdjęciu mam prawie takie grube nogi jak lipuutka vel ramcia ;-) (pozdro Lipcia!)
W tym miejscu musiałam spojrzeć na dalsze wskazówki prowadzące do zakopanego skarbu. Wyjęłam telefon, odpaliłam dokument, w którym wszystko miałam zanotowane. Musieliśmy przejść jeszcze ok. 50 m, do przydrożnego krzyża.
I w pobliżu niego, zakopany był „skarb”. Bez problemu zauważyłam drzewo, pod którym zakopane miały być kredki. Pamiętając o niebezpieczeństwie, kazałam Żabie zostać na drodze, a sama ruszyłam przed siebie do celu (by w razie jakiejś pułapki, tylko jedna osoba ucierpiała). Szłam ostrożnie, patrzyłam pod nogi. Gdy doszłam do drzewa, zauważyłam lekko wystający spod pnia i liści woreczek foliowy.



























Już wiedziałam, że tam coś jest. Może kredki, może gówno. Musiałam sprawdzić! Wyjęłam więc z plecaka łopatkę…




























I przystąpiłam do kopania, „skarb” nie był głęboko zakopany, był przykryty liśćmi, lekko obsypany ziemią i przykryty kamieniem.
























Po chwili moim oczom ukazała się paczuszka, dobrze zabezpieczona przed mrozem i wilgocią.

























Wyciągnęłam ją ostrożnie i delikatnie, pamiętając o tym, że może to być bomba. Ale po chwili pomyślałam sobie, że jak ma pierdolnąć to i tak pierdolnie, więc potrząsnęłam paczką. Usłyszałam grzechot kredek, na mojej twarzy pojawił się uśmiech. A WIĘC TO PRAWDA, MAM KREDKI!

Wrociliśmy pod wieżę Bismarcka by w spokoju rozpakować zawartość.



































Na fotografii powyżej można dostrzec jak sobie trochę ubrudziłam dłoń ;-)

Paczka wyglądała tak:



































Szczęście, że Żaba miał nożyczki, ja całkiem zapomniałam by wziąć ze sobą jakiś nożyk… Gdyby nie nożyczki Żaby, musiałabym czekać z rozpakowaniem aż do powrotu do domu !!!
Po rozcięciu taśmy, paczka była włożona do plastikowego worka na suwak:



























I owinięta (chyba 100 razy) folią spożywczą ;-) namęczyłam się trochę przy rozwijaniu… Pod folią był jeszcze woreczek foliowy, pod woreczkiem para rękawiczek gumowych naciągniętych na opakowanie.



























A pod rękawiczkami…



































KREDKI ;-)



























A dokładniej 12 kredek ;-) A pośrodku niebieska kredka, której pragnie Rev ;-) (pozdro Revek!)

Jeszcze fotka Isi z jej zdobyczą:



































Oraz pełny śmietnik materiałów opakunkowych:



































Była godzina 11… jeszcze dość wcześnie, pogoda dalej dopisywała, zastanawialiśmy się chwilkę czy nie wejść na Ślężę. Doszłam do wniosku, że jeśli już tu przyjechałam, to żal będzie nie wejść na szczyt, więc postanowiliśmy, że pójdziemy dalej! Po niedługiej przerwie ruszyliśmy przed siebie.



































Szlak czerwony dołączył do „naszego” żółtego oraz doszło ryzyko wystąpienia niedźwiedzi!



































Taki żarcik ;-) na Ślęży na szczęście ich nie ma, niedźwiedź ten oznacza szlak archeologiczny – tak powiedział mi Żaba. Żaba to super przewodnik, opowiadał mi o górach, o Sobótce – po prostu lepiej trafić nie mogłam ;-)

Po jakimś czasie ukazała się przed nami tabliczka



























I ten napis „Panna z Rybą”… nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby moim znakiem zodiaku nie były ryby, a Żaby panna ;-D hi hi



































Oczywiście Isia się wszędzie wciśnie...



























Po krótkiej sesji fotograficznej ruszyliśmy dalej przed siebie. Mieliśmy póżniej przerwę na posiłek, a po nim pięliśmy się nadal w górę!



































Ostatni odcinek był bardzo oblodzony, nie obeszło się bez kijków, które znacznie ułatwiły mi wspinaczkę ;-) (dzięki Żaba!)

Doszliśmy na szczyt.



























I postanowiliśmy wejść na wieżę widokową



































Wejść z plecakiem nie było łatwo, zwłaszcza z takim dużym, jaki miał Żaba…



























Ale się udało ;-) Porobiliśmy trochę fotek pięknych widoków z samej góry



























Niestety zdjęcia nie oddają tego, co widziało się na własne oczy ;-) Na żywo wyglądało to o wiele lepiej… i widać było Śnieżkę!

Po zejściu z wieży, zahaczyliśmy o kościółek.



































Był zamknięty, ale przed kościółkiem znaleźliśmy żabią rodzinę!



































Cyknęłam sobie też focie w szybie, na której można też dostrzec Żabę fotografa



































Następnie udaliśmy się do Domu Turysty im. R. Zamorskiego



































Na odpoczynek, jedzonko, siku i pieczątki! ;-)



























Gdy zjedliśmy i odpoczęliśmy, poszłam do pani stojącej za barem z pytaniem o toaletę, pani zapytała mnie, czy kupowałam coś w jej barze, odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie, pokiwała głową i wytłumaczyła mi drogę do śmierdzącego toitoia na zewnątrz. Zapytałam się, czy nie można wysikać się w budynku, zaproponowałam zapłatę - odmówiła. Zamówiłam więc herbatę...



































Woda była tak twarda, że od wypicia tej herbaty zaschło mi w gardle ;-D no ale dobrze było wypić coś gorącego…

Wypiłam i znowu poszłam do pani z pytaniem o toaletę. ;-D Pani z uśmiechem wskazała mi drzwi z napisem „pokoje dla turystów” czy coś w ten deseń. Weszłam, moim oczom ukazały się następne drzwi z tabliczką:



























Jakież było moje zaskoczenie… Pani z baru okrada niepełnosprawne dzieci! Skandal! Ale nie miałam ochoty robić jej tam awantury ;-D

Ruszyliśmy w drogę powrotną, w dół było trochę ciężej ze względu na oblodzenie, przez całą drogę powrotną towarzyszyły mi kijki, a mimo to i tak zaliczyłam glebę ;-D ale nie do końca się udała, bo w ostatniej chwili podparłam się ręką, więc dupa cała ;-D
Zatrzymaliśmy się na moment przy rzeźbie „Panny z Rybą” by spojrzeć na mapę i pomyśleć nad wyborem szlaku powrotnego, tam wyskrobałam napis, którym chciałam się pochwalić ;-)



























Następnie ruszyliśmy dalej.



































Słońce powoli zachodziło, ale mieliśmy jeszcze sporo czasu by zdążyć przed zmrokiem.

Zatrzymaliśmy się także na chwilę przy rozłączeniu szlaków (czerwonego i żółtego) przy małej chatce, na której widniało wiele pamiątkowych napisów… ;-) Jeden zwrócił szczególnie naszą uwagę:



































A tu powiększenie:



























(dla niekumatych - mam na imię Monika, a towarzyszyła mi w wyprawie Żaba^^)

Opuszczaliśmy powoli las, robiło się coraz chłodniej i ciemniej…



































Wyszliśmy na asfalt Sobótki, w oddali było widać Ślężę i zachodzące Słońce.





















Doszliśmy do PKSu, mieliśmy jeszcze trochę czasu do autobusu, więc postanowiliśmy pochodzić po okolicy.



































Isia na tronie Sobótki ;-)






























Nadjechał autobus, kupiliśmy bilety powrotne.



































Usiedliśmy znowu na miejscach z samego przodu i ruszyliśmy w drogę do Wrocławia!
Tam wycieczka się skończyła. Pożegnaliśmy się i każde poszło w swoją stronę ;’-)

Dla niezaspokojonych moją opowieścią, załączam link do bloga Żaby i wpisu o tej samej podróży. Miłego czytania, polecam, pozdrawiam i zapraszam do komentowania. ;-)

8 komentarzy:

  1. Nawet i trochę mnie było w tej opowieści xD
    Były zakopane moje dzieci!

    Bardzo ciekawy i szczegółowy wpisów pamiętnik. Więcej takich wypraw :)
    Gratuluję pomyślnego przebiegu zdarzeń :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Były zakopane moje dzieci! " XD

      Dziękuję i pozdrawiam ;-)

      Usuń
  2. Piękna historia ^_^
    W sumie to całkiem normalne, że obcy z internetów zakopuje kredki gdzieś tam w lesie :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie ma komci? :///
    Żal. Bez sensu.

    Super wpis, dzięki za pozdro, ale moje nogi i tak są chudsze od Twojego grubego dupala.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeżeli opis przygody może być sympatyczny, to ten jest.
    Zrobienie miny-pułapki urywającej rękę jest bardzo proste, a jej działanie wyjątkowo spektakularne, ale miłe zakończenia przygód są o wiele ciekawsze ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Aaa...zabawne,że żaba jest czerwona, a nie zielona ;)

    OdpowiedzUsuń